czwartek, 7 listopada 2013

Byłyśmy w Ameryce Południowej.






            Minęły niemalże dwa miesiące, od kiedy wróciłyśmy z Lulą z naszej pięciomiesięcznej wyprawy po Ameryce Południowej. Od kwietnia do września byłyśmy w siedmiu krajach tego kontynentu i przejechałyśmy trudną do zliczenia liczbę kilometrów. Próbowałyśmy podczas tej wyprawy prowadzić bloga (QUE SIGUE PL), okazało się to jednak na tyle trudnym przedsięwzięciem, że do dzisiaj mamy dwie zaległe notki. Żeby się za długo z tego nie tłumaczyć, powiem jedynie, że potrzeba do tego naprawdę dużej determinacji. Będąc w tak „innej” rzeczywistości, gdzie ciągle dzieje się coś nowego i każdego dnia czegoś się uczysz (o sobie, od siebie, o danej kulturze…) naprawdę nie jest łatwo znaleźć czas na pisanie. Dlatego przepraszam, w prawdzie trochę po czasie, że nie wyszło to do końca tak, jak miało. I podziwiam wszystkich podróżujących, którzy temu zadaniu potrafią sprostać!


Nasza podróż zaczęła się w argentyńskim Buenos Aires, a zakończyła w Bogocie, stolicy Kolumbii. Po drodze przejechałyśmy przez Urugwaj, Argentynę, Chile, Boliwię, Peru i Ekwador. Nie udało nam się zobaczyć „wszystkiego”, ale też wiedziałyśmy już przed wyjazdem, że takie turystyczne pędzenie z przewodnikiem w ręku nie będzie naszym celem. De facto, żadna z nas nie wzięła w końcu żadnego przewodnika, żeby nie dodawać balastu do naszych 15 kilogramowych plecaków. Miałyśmy jedynie dwuczęściową, rozkładaną mapę Ameryki Południowej (niezły oldschool), z zaznaczonymi wcześniej i uzupełnianymi w trakcie miejscami „must-see” (dzięki Sylwia!) oraz spisane informacje podstawowe o każdym z krajów w moim „kajeciku” (które z resztą okazały się być nieaktualne od 10 lat). I wyszło lepiej niż w naszych najśmielszych oczekiwaniach!


            Wbrew temu, czego moglibyście się spodziewać po takim braku przygotowania, nie poświęcałyśmy wiele czasu na szukanie informacji w Internecie – korzystałyśmy z sieci tylko, żeby się komunikować z rodziną i przyjaciółmi oraz w celu znalezienia couchsurferów. Może więc dziwić, jak dałyśmy radę zjechać połowę Ameryki Południowej tym sposobem – z samą mapą i „w dodatku dwie blondynki”. Kluczem do tego, gdzie trafiałyśmy, co widziałyśmy i jak zwiedzałyśmy był tylko i wyłącznie przekaz ustny. I ta metoda, stara jak świat, wydaje nam się najlepsza, przynajmniej do takich dłuższych podróży. Zachęcała nas do otwartości, komunikowania się bezpośrednio z miejscowymi i innymi podróżującymi, ale również ułatwiała nam selekcję atrakcji turystycznych (łatwiej wywnioskować z rozmowy niż ze słowa pisanego, czy gdzieś warto czy nie warto jechać). Nie widziałyśmy więc może „wszystkiego”, ale przy tym niczego nie żałujemy.


            Szczególnego charakteru naszej wyprawie nadał również couchsurfing. Dla tych, co nie wiedzą, o co chodzi – jest to portal społecznościowy, gdzie ludzie dobrowolnie udostępniają miejsce do spania u siebie (za darmo), licząc na ciekawą wymianę doświadczeń, poznanie ludzi z różnych krajów i wspólnie spędzony czas. Taka przynajmniej jest idea, wiadomo jednak, że w praktyce zależy to tylko i wyłącznie od charakteru oraz nastawienia ludzi przyjmujących-przyjeżdżających. Zdarzyło nam się parę razy, że czułyśmy się u kogoś jak w hostelu lub nie zgraliśmy się osobowościowo i trudno było znaleźć wspólne tematy do rozmowy. Miałyśmy jednak szczęście, że zdecydowana większość naszych gospodarzy wpisywała się w tę pierwotną myśl portalu. Z pomocą couchsurfingu poznałyśmy przynajmniej 20-30 osób, z którymi szybko się zaprzyjaźniłyśmy i wciąż jesteśmy w kontakcie (i liczymy, że będzie on trwał przez wiele lat). Nie jest to wymogiem portalu, że jak Ty u kogoś śpisz, to musisz też zapraszać do siebie, ale teraz na pewno obydwie chciałybyśmy także przyjmować przyjezdnych w Warszawie. Jest to świetna okazja do poznania innych kultur, nabrania nowych perspektyw, a także na spojrzenie na swoje miasto, swój kraj, okiem turysty. Zwrócił nam na to uwagę jeden z naszych dobrych kolegów z Santiago – przyjmując u siebie podróżników, samemu czujesz się jak w podróży.


            Szybko też zrozumiałyśmy, że to przede wszystkim ludzie definiują miejsca. Byłyśmy w naprawdę pięknych miasteczkach, większych i mniejszych, ale to, czy nam się w nich podobało, zależało w 90% od tego, kto nam to miejsce pokazywał. Na przykład, Valparaiso jest niezwykle malowniczym, artystyczno-portowym miastem rozsianym po wzgórzach, które samo w sobie robi wrażenie, ale przez to, że trafiłyśmy tam na strasznie nudnego hosta, wytrzymałyśmy w nim niecałe dwa dni i nie mamy żadnych szczególnych wspomnień z nim związanych. Natomiast Santiago znałyśmy po 10 dniach jak własną kieszeń, ale i tak postanowiłyśmy tam wrócić na kolejny tydzień, zrobić niespodziankę naszym gospodarzom. Czułyśmy się tam, jak u siebie, a chłopaki – Chino, Javi, Pancho, Nico i Great Homch – są jednymi z lepszych ziomków pod słońcem. Dzięki nim także samą stolicę Chile uznajemy za jedno z fajniejszych miejsc, w których byłyśmy podczas podróży.


            Te pięć miesięcy wyglądałyby też zupełnie inaczej, gdybyśmy nie pojechały tam razem, Lula i ja. Może to brzmieć ckliwie, ale chyba najwięcej podczas całej tej wyprawy nauczyłyśmy się nie przez zwiedzanie, poznawanie innych kultur itd., ale właśnie od siebie. Przez te 20 tygodni wszystko przeżywałyśmy razem. Z jednej strony musiałyśmy więc nauczyć się ze sobą całkowicie współgrać, żeby nie psuć sobie nawzajem tych przeżyć kłótniami. Z drugiej natomiast miałyśmy siebie, więc mogłyśmy na bieżąco o wszystkim rozmawiać – omawiać swoje przemyślenia, uczucia, komentować, wspominać, planować. Już po 1,5 miesiąca śmiałyśmy się, że jesteśmy jak rodzeństwo i związek w jednym. A nasza relacja pogłębiała się z każdym dniem. Podczas całej podróży pokłóciłyśmy się może raz, tak to rozumiałyśmy się bez słów. Gorszy dzień, któraś chce pobyć sama – trzeba ją zostawić, przyjdzie jak będzie gotowa. Raz jedna z nas była bardziej decyzyjna, raz druga; czasami ja byłam mniej chętna do rozmowy z innymi, to Lula nadrabiała i na odwrót; Ani razu nie czułyśmy, żeby jedna drugą w czymś ograniczała, co przy podróżowaniu jest szalenie istotne. I, co najważniejsze, już zawsze będziemy mieć siebie, żeby wspominać tę podróż życia.


 Przejdę w końcu do „faktycznego” podsumowania naszej wyprawy, a mianowicie gdzie byłyśmy, co robiłyśmy. Podziwiałyśmy takie miejsca, jak wodospady Iguazu, las amazoński w Boliwii, pustynię solną w Uyuni, suche San Pedro de Atacama czy słynne miasto Machu Picchu; jeździłyśmy na koniach z prawdziwymi argentyńskimi Gaucho’s; zjechałyśmy (jedna na rowerze, druga w busie) downhill drogą śmierci w Boliwii; pływałyśmy na surfingu w Urugwaju, Chile, Peru i Ekwadorze; byłyśmy na niezwykłej ceremonii Ayahuaski; przejechałyśmy połowę Chile autostopem; korzystałyśmy około 20 razy z couchsurfingu, poznając przy tej okazji kilkadziesiąt wspaniałych ludzi – i poznałyśmy drugie tyle „po drodze”; zapłaciłyśmy tylko 15 razy za nocleg; spałyśmy niezliczoną ilość nocy w autokarach, w tym cztery dni na parkingu, czekając na koniec strajków w Kolumbii; urządziłyśmy moje urodziny w Ekwadorze, na które przyjechało kilku naszych hostów z Chile i Peru oraz nasi koledzy z Austrii, których poznałyśmy w Peru; robiłyśmy pierwsze graffiti w życiu; Lula zaczęła jeść ryby i owoce morza, po raz pierwszy pracowała jako kelnerka oraz zrobiła sobie fotę chyba z każdym kotem w Ameryce Południowej; ja wytatuowałam sobie lamę na lewym nadgarstku, pływałam na kajcie po Pacyfiku i nauczyłam się tańczyć salsę; nie stało nam się absolutnie nic złego przez całą podróż, a jak już myślałyśmy, że może popełniłyśmy jakiś błąd logistyczny, to i tak zawsze wychodziło na nasze.


            Rok temu, mniej więcej w tym okresie, miałyśmy pierwsze spotkanie organizacyjne w sprawie wyjazdu i kupowałam swój bilet lotniczy (w jedną stronę) WAW-FRA-EZE. Jeśli miałabym powiedzieć, kiedy zaczęła się nasza podróż, to wskazałabym właśnie na ten czas, jeśli nie jeszcze wcześniej. Już wtedy coś się w nas zmieniało – trzeba było się ogarnąć, zaoszczędzić, zaszczepić, wymyślałyśmy projekt, szukałyśmy wsparcia materialnego, marzyłyśmy. Zaczął się proces. A kiedy wróciłyśmy? Powrót trwa i będzie trwał w najlepsze. Wszystko to, czego się nauczyłyśmy przez ten rok trzeba teraz przełożyć na starą codzienność. Dlatego się nie nudzimy, ciągle coś się dzieje, trzeba się trochę przyzwyczaić, a trochę rzeczy odmienić, dodać. Podróż trwa, a w perspektywie jeszcze wiele mniejszych i większych wojaży. Również w związku z tym, nie spieszyłam się z tą notką podsumowującą, bo i tak jeszcze nie wszystko mogę podsumować. Możecie mnie zapytać „jak było?” jakoś na wiosnę – może wtedy będę umiała więcej powiedzieć. Na razie staram się doceniać każdy dzień, robić nowe rzeczy, spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi oraz pamiętać, że everything happens for a reason. Jest dobrze!



            W nagrodę, że to wszystko przeczytaliście wrzucam kilka zdjęć z analoga. Dziękuję wam wszystkim za wsparcie i uwagę. Besos!

Czapi.